Top
  >  Kuchnia   >  Podróżnik gotuje, czyli kuchnie świata po polsku

Podróże kształcą… kulinarnie. Przywożę składniki, przepisy, przyprawy a potem to mieszam. Kuchnie świata po polsku smakują nawet ciekawe, o ile coś mi się nie sypnie… za bardzo.

Nie wiem, czy to wpływ programów kulinarnych. Ale ostatnio moi znajomi często rozmawiają o kuchniach świata. Zazwyczaj siedzę cicho, bo nie mam się czym chwalić. Jem bo muszę, a gotuję jak najdzie mnie wena twórcza. Wtedy mieszam smaki, dodaję przyprawy, które przywiozło mi się z podróży… Jaki smak z tego wyniknie? Do ostatniej chwili pozostaje to zagadką.
– Ale na pewno przywozisz z podróży jakieś egzotyczne przepisy… – tym razem zostałam włączona do dyskusji.
– Przywożę. Ale tak właściwie, to zawsze jakoś je przetwarzam.
– Czyli wychodzi breja?
– Nie zupełnie. Gdzieś tam uczę się sposobu przygotowania czegoś, po czym dodaje składniki z innej części świata…
– …Pewnie z czasem udoskonalasz przepis i jest idealnie?
– Nie udoskonalam. Bo ciągle mam nowe pomysły w głowie i szkoda mi czasu na powtarzanie.
Właściwie jedyną rzeczą, którą powtarzam to kawa z przyprawami.

Spécialité de la maison

Przepis tworzył się latami, oczywiście na bazie podróży i kuchni świata. Najpierw w Egipcie znajome pokazały mi jak się zaparza kawę po arabsku. Że musi podejść do góry trzy razy i nie wolno jej zagotować, bo skwaśnieje. Ale dopiero kilka lat później przywiozłam sobie z Turcji specjalne naczynko. Od tamtej pory codziennie o poranku moje mieszkanie wypełniał zapach kawy z kardamonem. Wkrótce zaczęłam kombinować. Co by było, gdybym dodała jeszcze inne przyprawy – goździki, cynamon, imbir…? Jak wymyśliłam, tak zrobiłam. Moja kawa podbiła serca znajomych – o ile nie przesadziłam z jakimś składnikiem, jak to miało miejsce w Libanie. Tam do tygielka trafiło trochę za dużo chili. Ryan i Jenny stwierdzili, że zrobiłam to specjalnie, żeby ich zabić. Pogrążyłam się jeszcze bajką o smoku wawelskim, ale mimo to wielkodusznie mi wybaczyli. Tak, że rok później ponownie mogłam się zatrzymać u nich w domu. Do kuchni miałam jednak stanowczy zakaz wstępu przypieczętowany pewnym daniem z pewnej rośliny, którą przyniosłam z bazaru. Do dziś nie wiem co to było. Smakowało paskudnie. Przeżyliśmy tylko dlatego, że nikt jej nie tknął.

Kulinarny koniec świata dla Meksykanina

Do Meksyku nie zabrałam tygielka – musiałam ograniczyć bagaż. Zabrałam więc bardziej praktyczny metalowy kubek. W nim też można przygotowywać kawę arabskim, czy też tureckim sposobem z moimi dodatkami. Wtedy zauważyłam, że Meksykanie to potwornie konserwatywny naród. Z każdą przyprawą na coraz większą odległość oddalali się ode mnie i mojej kawy. Ale to nic! Jeszcze większe obrzydzenie budziła w nich koktajl z mango i awokado.
– Jak możesz coś takiego jeść? – Oliver nie próbował ukryć obrzydzenia.
– Przecież to dobre, spróbuj.
Oliver zrobił jeszcze jeden asekuracyjny krok w tył.
– Tego się nie miesza!
– Dlaczego?
– Bo mango to owoc, a awokado to warzywo. – odpowiedział syn narodu, który chipsy, zarówno ziemniaczane jak i bananowe, posypuje solą, papryczką chili, a to wszystko obficie zalewa sokiem z limonki. Ten ostatni składnik zamieniał zawartość torebki w tłustą breję. Dlatego właśnie zawsze prosiłam ulicznych sprzedawców chipsów prosiłam o niedolewanie soku.
– Ale na pewno? – sprzedawcy wygłaszali tę kwestię głosem z wyraźnie odczuwalną nutą przerażenia. Przecież zakłócałam odwieczny porządek rzeczy, a to śmierdzi co najmniej rewolucją, a w najgorszym razie globalną zagładą. Dlatego postanowiłam, że przerzucę się na coctele, czyli paski z ogórków, mango, jabłek czy bananów posypanych solą, papryczką i… zalanych sokiem z limonki. Poddałam się. Sok z limonki w Meksyku należy do grona dodatków obowiązkowych.
Skoro od tego nie mogłam uciec, to musiałam w końcu polubić. Koniec końców, również w Polsce dolewam go do zup, kasz, mięsa. Kiedy nie mam limonek pod ręką, zastępuję je cytrynami. Też dają radę.
W Meksyku pokochałam też ostre papryczki. W każdej formie. Zawsze mam w domu chipotles, habanerę, pieprz cayenne albo chili. Doskonale podkręcają smak smażonych bananów, ananasów w cieście i truskawek. Czyli do wszystkiego. Tak jak w Meksyku.

Zamiast masła

Lubię masło, o ile nie ma kamiennej konsystencji. A że trzymam je w lodówce, zazwyczaj właśnie taką ma. Dlatego zaczęłam polewać chleb oliwą z oliwek, tak jak robiłam to w Hiszpanii i we Włoszech. A może po libańsku tę oliwę zmieszam z zaatarem? W Libanie tej przyprawy dodaje się do wszystkiego. Posypuje się nim hummus, chlebki manoushe, dodaje do sałatek, serów. Sprawdziło się. Wkrótce zaatar znalazł również swoje miejsce w jadłospisie moich znajomych. Bo jest naprawdę świetny!

Paella Polaca

Mieszkanki Walencji zawsze i wszędzie powtarzają, że paella narodziła się właśnie w ich mieście. Przy czym każda z nich twierdzi, że tylko u niej w domu wykonuje się ją w najbardziej klasyczny i uświęcony tradycją sposób. I każda gotowa jest pójść na łyżki i noże, jeśli jakaś sąsiadka stwierdzi inaczej. Gdyby wiedziały, jak przetworzyłam ich przepis… Zatem klasyczną paellę gotuje się w specjalnym naczyniu zwanym „paella”. Najpierw podsmaża się owoce morza, lub mięso z kurczaka i królika. Następnie zalewa wodą i dodaje warzywa. Na koniec równomiernie trzeba zasypać to wszystko ryżem i nie mieszać! A ja nie lubię ryżu. Więc zastąpiłam go kaszą i dodałam trochę indonezyjskich przypraw do nasi goreng. Wyszło ostro i… całkiem smacznie.
Nie zawsze tak kończą się moje eksperymenty z kuchniami świata… Cóż, bez ryzyka nie ma zabawy. Nic na to nie poradzę, że w mojej kuchni panuje stara zasada – przepisy są po to, żeby je łamać!
Ciekawe przepisy i kuchnie świata znajdziesz również na blogu Natalii. Polecam!

post a comment