Top
  >  Maroko   >  Jak dostać w zęby w Marrakeszu
Marrakesz w Maroku, bazar

Mieszkańcy Marrakeszu mają dość krewkie usposobienie. Niewiele potrzeba, by podnieść im ciśnienie!

Znajomość języków ułatwia życie. Ta zasada, jak wszystkie dobre zasady, ma swoje wyjątki. W tym przypadku wyjątek nazywa się Marrakesz. Gdybym przyjechała tu sama, z radością odwzajemniałabym uśmiechy sprzedawców, licząc na to, że pod nosem burczą komplementy. Ale nie z arabskimi znajomymi! Oni nie dość, że rozumieją, to jeszcze czują się w obowiązku odpowiednio słownie zareagować i… Masz babo placek!

Ekspresowe zakupy

Trudno zachować zdrowy rozsądek podczas zakupów na bazarze w Marrakeszu. Z każdej strony kuszą mnie i nęcą przepiękne torebki, biżuteria, ceramika… Nie próbuję się im opierać. Chodzę od sklepiku do sklepiku z wyrobami skórzanymi. Najpierw sama. A każde wejście łączy się dla mnie z ryzykiem, że sprzedawca mnie nie wypuści, dopóki czegoś nie kupię. Na szczęście wymyśliłam świetną wymówkę.
– Nie mogę nic kupić, bo muszę najpierw zapytać się męża.
Wiedziałam, że więcej nie trafię do tego przybytku, bo najzwyczajniej w świecie już jestem zagubiona w gąszczu ulic. Kilka godzin później, już z arabskim znajomym, bezkarnie chodzę po bazarze. Nagle w jednym ze sklepów znajomy wybucha śmiechem.
– Ty im powiedziałaś, że zapytasz się męża o zgodę?
Z marszu dostałam zniżkę, za „męża” i niestety musiałam coś kupić. W kolejnym kramie oglądamy torebki w milczeniu. Mówił jedynie właściciel, z sympatycznym uśmiechem na twarzy, uderzając sprzączką paska w stół.
– Wiesz, co on mówi?
– Podejrzewam, że chce mi sprzedać tę piękną rzecz.
– Właśnie że nie! On wyraził chęć, by tą sprzączką przywalić jakiemuś turyście w zęby!

Smakołyki na ostro

Wieczory na Jamaa F’na osnuwają legendy. Przewijają się w nich takie przymiotniki jak „magiczne”, „cudowne”, „bajkowe” czy „wyjątkowe”. Plac rzeczywiście jest magicznie cudowny i bajkowo wyjątkowy, szczególnie nocą. Jednak gdy otwierają się dziesiątki barów, ich kelnerzy zaczynają walkę o klienta. Bezwzględną. W której są wstanie posunąć się do ostateczności, czyli zaśpiewać, zatańczyć, a nawet pozować do fotografii. Zadziało. Ja z arabskim znajomym i Agata z Mohą – Marokańczykiem zasiadamy do stolika. Ledwie dostajemy do rąk menu, Moha zrywa się na równe nogi.
– Idziemy stąd – mówi stanowczo.
Dość niespiesznie odkładamy karty dań, ktoś się pyta dlaczego…
– Idziemy stąd! – tym razem głos Mohy nie dopuszczał słowa sprzeciwu.
Wstaliśmy, poszliśmy dalej, a za nami biegnie pięciu chłopa. Czterech wygraża, jeden szarpie… Sytuacja staje się tak ostra, jak serwowana wszędzie harissa, na szczęście panowie na widok policji turystycznej odpuszczają. I tak docieramy do kolejnego baru. Moha sprawdza menu i pozwala nam usiąść.
– Kim byli ci ludzie?
– Kelnerami z poprzedniej restauracji.
– A o co im chodziło?
– Wkurzyli się na mnie, że zabieram im klientów.
Chodziło o to, że w tamtym barze tangia kosztowała 100 dirhamów, co według Mohy było rozbojem w czarną noc. Kiedy nie udało mu się stargować, postanowił nas zabrać do innego, tańszego baru. Widok odchodzących od stolika gości, tak poruszył kelnerów, że ruszyli za Mohą, by spontanicznie dać mu w zęby. Bo jak to się godzi, by on – Marokańczyk, działał na szkodę innych Marokańczyków. Zdrajca, prawda?

Żadnych zdjęć!

Aparat fotograficzny wycelowany w mieszkańca Marrakeszu, wyzwala w nim niszczycielskie instynkty. Przed zrobieniem jakiegokolwiek zdjęcia mężczyźnie, należy go zapytać o zgodę, by usłyszeć następnie słowo…
– …nie.
– Dlaczego?
– Bo potem opublikujesz je na Facebooku.
W sumie facet ma rację. Choć czasem trudno się powstrzymać, choćby miało się dostać w zęby…
Kobiet o zgodę w ogóle nie pytam, bo one po prostu nie pozwalają się fotografować i koniec, kropka!
Problem pojawia się, kiedy robię zdjęcia detalom, a ktoś z uporem twierdzi, że wystąpił w roli modela. Albo czasem rzeczywiście pojawia się na horyzoncie model, który wdzięcznie, uśmiechem ściąga obiektywy spragnionych twarzy aparatów. Ale uwaga, zrobisz zdjęcie, musisz zapłacić. Nie zapłacisz, to w zęby!

Inne pułapki

Im dłużej snuję się po ulicach Marrakeszu, tym bardziej czuję się jak rasowa krowa. Choć dyskretnie stawiam swoje raciczki, mieszańcy Marrakeszu i tak mnie dorwą i wydoją. Bez najmniejszych skrupułów. Nie jestem pewna ani dnia ani godziny. W każdej chwili może przede mną wyrosnąć akrobata. Zrobi kilka salt, a następnie wyciągnie kapelusz. Wymigasz się od płacenia, jeśli nie zrobiłaś/zrobiłeś zdjęcia, bo inaczej to… Kiedy indziej względną ciszę w barze przerywa mi muzyk. Bez litości dla uszu rzępoli i rzępoli…
– Nawet tekstu nie zna – zauważa Moha. – Cały czas powtarza jedno i to samo zdanie…
Z tego powodu Moha zdecydował, że nie wesprze go finansowo. Nie wspieram finansowo również akrobatów, nie kupuję iPhone’a od ulicznego sprzedawcy, „prawdziwego” olejku arganowego, ani innych „prawdziwych” kosmetyków.
Następnego dnia po śniadaniu uciekam do Essaouiry. Gubię się w krętych uliczkach Mediny i… jestem w siódmym niebie. Bo tu nikt nie próbuje mi dać w zęby!

Comments:

post a comment