Top
  >  inspiracje   >  Co ma Polka w Szkocji do kangura?

W Szkocji czułam się jak kangur. Bo podobnie jak kangura tak i Polki, która przyjechała tylko na wakacje, raczej się tu nie widuje.

Kangur to takie enigmatyczne zwierzę. Każdy wie, że istnieje, ale nikt go na żywo nie widział. Szczególnie w Szkocji, bo Szkoci mało podróżują. Podobnie jest ze mną. Polki, która mieszka w Polsce nikt tu nie widział.

Dla przeciętnego Szkota, Polak i Polska to nie są puste słowa. Szkoci doskonale znają Polaków – każdy na jakimś etapie swojego życia pracował z jakimś Kubą, podrywał jakąś Kaśkę, czy ciął włosy u jakiejś Doroty w Polish Beauty Studio. Szkoci nieźle też orientują się w polskiej kuchni. Każdy przynajmniej raz w życiu zrobił zakupy w sieci Grosik – lokalnej, szkockiej sieci polskich supermarketów albo wcinał krakowską zagryzając ogórkiem kiszonym, które kupił na polskim dziale w lokalnym, szkockim TESCO. Zatem przeciętne spotkanie zaczynało się tak:
– Jesteś Polką? O, znam wielu Polaków! A gdzie mieszkasz, w Aberdeen czy w Londynie?
– W Warszawie.
Tu zapadała konsternacja, bo przeciętny Szkot kojarzy Kraków i Gdańsk, ewentualnie potrafi zlokalizować Aushwitz, ale Warszawa?
– To stolica. Bardzo ładne miasto.
Po tych słowach zapadało milczenie, które trwało tyle, co uszczypniecie się w policzek. Zrobione. A ona ciągle stoi. Znaczy, że Szkot nie śni, a ta dziewczyna na prawdę istnieje i jeszcze mówi:
– Byłeś kiedyś w Polsce?
Głupie pytanie. Szkoci nie podróżują do Australii oglądać kangury, to co dopiero na koniec świata do Polski. Szczególnie, że Polaków mają wszędzie. Maślankę też mają i kabanosy krakusa… W każdym niemal sklepie znajdzie się coś polskiego, o ile wybierze się na zakupy przed 17.00…

– Nie jest źle, zawsze przecież są puby i restauracje! – Myślę, gnając do Gardenstown – turystycznej miejscowości na wybrzeżu. Marzenie o zimnym IPA dodaje mi siły na podjazdach, a skrzydeł na zjazdach. Tak oto dotarłam i… Nic. Szkot bowiem na wakacjach ceni sobie ciszę, spokój, szum morza i lampkę wina przed domkiem letniskowym. Niestety, najbliższy sklep znajduje się kilkanaście kilometrów dalej, bar właśnie zamykają, ale zaraz… Bingo – widzę restaurację!
– Czy mogę coś zjeść? – pytam właścicieli i wiem, że nie ma takiej ceny, której nie zapłacę za talerz gorącej zupy. Głód na rowerze nie znaczy bowiem jedynie ściśniętego żołądka, lecz brak siły skutecznie sabotujący wszelkie marzenia o przygodzie.
– Przykro nam, ale my obsługujemy jedynie na rezerwacje.
– To może powiedzą mi państwo, gdzie mogę coś zjeść?
– Nigdzie.
– To chociaż kupić coś do jedzenia? Mam przed sobą długą drogę…
– Przy stacji benzynowej działa sklepik. Na pewno coś tam dla siebie znajdziesz.
Stacja benzynowa znajduje się jakieś sto metrów wyżej. Resztką sił wciągam rower. Kiedy mijałam ten sklep rano, stały przed nim dwa krzesła. Teraz nic nie stało,
– Czy mogły pan wystawić dla mnie krzesło? – proszę sprzedawcę podczas płacenia. – Żebym mogła usiąść i spokojnie zjeść.
– Jesteś zmęczona?
– Tak.
– To chodź za mną…
Bob, bo tak przedstawił się sprzedawca, zaprowadziła mnie do domku, przy samym sklepie. W zaaranżował coś w rodzaju izby pamięci. Na ścianach wisiały stare fotografie z sufitu opadały sieci rybackie, a wzdłuż ścian stały krzesła.
– Co to za wnętrze?

– Stworzyłem je rok temu dla takich ludzi jak ty. Popatrz… – Bob podszedł do białej tablicy opartej przy ścianie.
– To miejsce jest dla takich ludzi – i wskazał na narysowanego markerem backpakersa.
– I takich – teraz wskazał postać biegacza
– I takich – palec wbił w postać rowerzysty. – to jesteś Ty. Lubisz muzykę klasyczną?
– Tak.
Za chwilę ze starego tranzystorowego radia popłynęły symfoniczne dźwięki.
– Widzisz, to miejsce stworzyłem dla takich jak ty – zmoczonych wędrowców, dla których nie było nigdzie miejsca, by chwilę odpocząć, zjeść, nabrać siły do dalszej drogi. Dlatego możesz tu siedzieć ile chcesz. Przynieść ci kawy albo herbaty?
Od tamtego dnia zawsze miałam przy sobie jedzenie. Niestety namiotu z pełną premedytacją ze sobą nie zabrałam. Miałam zamiar szukać noclegu przez couchsurfing, albo spać w schroniskach. Szybko zrozumiałam, że zarówno aktywnych couchsurferów jak i schronisk na północy Szkocji jest jak na lekarstwo. Pewnego razu utknęłam w Portsoy. Pech chciał, że na szczycie… sezonu turystycznego. Przyjezdni w amoku wakacyjnego wypoczywania, wysoką falą wypełnili po brzegi wszystkie B&B w tej całkiem turystycznej miejscowości.
– Za rok będziemy mieli baunch house – pocieszali mnie znajomi. – Wtedy prześpisz się za 14 funtów – dodali, przekazując adres i cenę za noc obecnie jedynego dostępnego pokoju hotelowego w mieście. Jako żywo, bardzo mi współczuli ile zapłacę za nocleg! Cóż, pod parasolem współczucia szkockiej nocy nie przetrwam, bo najzwyczajniej w świecie niemożliwie wieje. W Szkocji wieje zawsze. Tylko raz mniej, raz bardziej, kiedy indziej zaś dodatkowo sieka deszczem. I tak mniej więcej zapowiadała się najbliższa noc. Z bolącym sercem zapłaciłam i poszłam na spacer. Gdzieś w porcie na ławeczce spotkałam Jimmie’ego.
– Co robisz?
– W Szkocji? Jeżdżę sobie na rowerze.
– A w Polsce?
– Pracuję.

Kolejny szok

W Polsce jest praca, ludzie zarabiają wystarczająco, by i jak widać na załączonym obrazku, pojechać sobie na wakacje do Szkocji i spać w B&B. Polska o której słyszą Szkoci jest krajem bez pieniędzy, bez pracy i bez perspektyw. Długo siedzieliśmy na ławeczce i przekrzykiwaliśmy wiatr. Jimmie chciał się dowiedzieć, dlaczego pewna Polka z bambusowym rowerem przyjechała do Szkocji z biletem powrotnym. Co tak ją ciągnie do Polski i dlaczego?
– To kiedy wracasz? – zapytał.
– Dokąd? Do domu?
– Nie do Szkocji…
Patronat nad wyprawą do Szkocji na bambusowym rowerze objął magazyn http://magazynkontynenty.pl/
Bambusowy rower spotkał różową koleżankę:)
Gardentown
Crovi
Miejsce odpoczynku stworzone przez Boba.
Plecakowicze, biegacze i rowerzysci…
Z Bobem.
Portsoy
Półka z polskim jedzeniem w Tesco
Portsoy
W drodze

Comments:

  • Anonimowy

    29 września 2016

    Miło się czyta, ale niestety są błędy i literówki, które dobrze byłoby poprawić. Pozdrawiam.

    reply...

post a comment