Iran wart jest każdej ceny. Nawet przeczytania książki Hoomana Majda…
Hooman Majd wraca do ojczyzny. Przez rok ma zamiar żyć życiem zwykłych Irańczyków. Przywozi ze sobą dwa zjawiska. Pierwsze to Chasz – kilkumiesięczny malec, nad którym rozpływają się dosłownie wszyscy, poza mieszkańcami Isfahanu. Drugie zaś to Karri – amerykańska żona, instruktorka jogi, wegetarianka na diecie bezglutenowej i wyznawczyni ekologicznej żywności.
Adaptacja do nowych warunków nie przebiega łatwo. Karri dwoi się i troi, by zapewnić rodzinie zdrowe (czytaj: eko) pożywienie. Bo na bazarach jest tylko żywność od nieznanych irańskich chłopów, którzy patrzą z ubawieniem na kobietę z dzieckiem w nosidełku. Przecież Irańczycy swoje pociechy noszą na rękach i nie zawracają sobie głowy jakimiś certyfikatami Fair Trade… Trudno też o dobrą butelkowaną wodę. Bo po co? W Teheranie wszyscy piją wodę z kranu i żyją – miliony Teherańczyków nie mogą się mylić! Ale do Karri nie przemawia argument, więc z uporem godnym wyższej sprawy szuka wody w nielicznych eko-sklepach Teheranu. To tylko kilka z niedogodności, które dawały Amerykance w kość. Mimo to kobieta nie poddawała się i nawet polubiła ojczyznę swojego męża.
Wróćmy więc do niego. Przecież to on był spiritus movens całego zamieszania. Hooman Majd, jeśli nie zajmował się Chaszem, to brylował na salonach. Syn dyplomaty z czasów szacha i kuzyn ajatollachów i prezydenta Chatamiego miał gdzie chodzić! Z Irańczykami z najwyższych sfer i obcokrajowcami spotykał się na imprezach u krewnych, znajomych swoich krewnych oraz zachodnich dyplomatów. Rozmawiał z nimi czy to paląc z nimi opium, czy Kubańskie cygara, czy pijąc żubrówkę w Polskiej Ambasadzie. Gdzie tylko mógł, robił wywiady i chował je do szuflady. W zamian za święty spokój ze strony rządu, zgodził się bowiem niczego nie publikować. Przynajmniej podczas pobytu w Iranie. A że umowa nie obejmowała zbierania wywiadów, zbierał je wytrwale. I mam nadzieję, że wykorzystał je jeszcze w innych książkach. Szkoda, by jego rozmówcy mieli dostać po uszach za pojawienie się w tej publikacji…
Hooman dużo obserwuje. A że wychował się na zachodzie i tu spędził całe swoje życie, zauważa wiele rzeczy, z którymi za bardzo zżyli się Irańczycy, by je spostrzegać. Opowiada więc o szalonych imprezach, absurdach zadłużania się, swoich kuzynach dysydentach i o biednym dziecku z głównego placu Teheranu. Dziecko czy to słońce, czy to deszcz w tym samym miejscu sprzedawało wróżby. Nigdy nie podnosiło głowy, nigdy nie narzucało się, by u niego kupić karteczkę z wersami wierszy Hafiza. Hooman często ronił łzy na widok tego nieszczęścia. I co? Nawet nie zapytał chłopca jak się nazywa, gdzie mieszka, kim są jego rodzice. Bo Hooman choćby nie wiem w jakie piórka stroił siebie na kartach książki, to zawsze wychodzi z niego nieodrodny syn swojej grupy społecznej. I choć widzi wiele rzeczy, trzyma się zastanej struktury i na krok nie wychodzi poza jej ramy. A szkoda. Tak bardzo chciałabym poznać historię biednego dziecka. Chciałabym się dowiedzieć, o czym rozmawiali bywalcy salonu optycznego, który znajdował się nieopodal domu autora. Chciałabym poznać historię zwykłych Irańczyków, którzy codziennie chodzą do pracy, mają zwykłe rodziny i problemy z szalejącą inflacją. Ale Hooman z nimi nie rozmawiał. I chyba dlatego go nie polubiłam…
Agnieszka Ilnicka
Szkoda mi dzieci zarabiających na ulicy. Czym one zawiniły, że nie mogą się bawić?