Wyprawa do Maroka na Saharę
Pustynia ma wiele twarzy. Czasem jest spokojna, czasem sypie piaskiem w oczy, ale nawet w złości jest piękna.
Mieszkańcy Sahary mówią o sobie Sahraoui. Dopiero później Marokańczycy, Mauretańczycy, czy Tuaregowie. Mówią w rożnych językach, ale łączy ich jedno – Sahara. Bezkresna, dumna, piękna…
– Matko, nie płacz po mnie. Ja nie umieram, tylko idę do mojej siostry Sahary – śpiewa Hasan.
– Czy to jest wasza tradycyjna pieśń?– pyta Selim.
– Nie. Sam ją wymyśliłem.
Hasan urodził się na pustyni, kiedy jednak miał pójść do szkoły, rodzice postanowili zamieszkać w niewielkim, pustynnym M’hamid. Jego brat jeszcze głębiej zabrnął w miejskie klimaty. Ożenił się z Francuzką i przeniósł do Tuluzy. Jednak pewnego dnia stwierdził, że nie przepada za Francuzami, zaś sama Francja jest mocno przereklamowana. Wrócił. Zainwestował w jeepy i w ten sposób regularnie wraca na pustynię. Z turystami. Takimi jak my.
Tym razem bracia pracują dla Mohy z Dreamtime Caravan. Wiozą nas jeepem do Erg Azahar. Tam, wśród bajecznych wydm, już czekają na nas wielbłądy. Bez nich wyprawa do Maroka na Saharę byłaby znacznie uboższa. Będą nieść nasze bagaże przez najbliższe dni. Razem zapuścimy się tam, gdzie samochód już nie wjedzie.
Pustynna gościnność
Tymczasem zapada mrok. Powoli zrywa się wiatr. Z wiatrem unosi się piach. Na szczęście Moha i jego pomocnicy, czyli Hasan i Omar już postawili duży namiot. W środku Hasan rozpoczął rytuał parzenia herbaty. Zatem wsypuje do czajniczka herbatę, zalewa wodą, podnosi nóż, by obłupać trochę słodyczy z wielkiej bryły cukru.
– Hasan, poproszę o herbatę bez cukru…
– Bez cukru? – Hasan ma minę, jakby zaraz miał się skończyć świat. Ale klient nasz pan. Do imbryczka wrzuca bryłkę wielkości mniej więcej pięciu łyżek. Następnie napar przelewa do szklaneczek, zlewa, rozlewa, miesza, by na koniec podać nam – dziwakom na diecie – gotowy napój pokryty gęstą pianką. Teraz kolej na tych, co chcą po bożemu. Dorzuca więc kolejną słodką bryłę do czajniczka, tym razem jej wielość spokojnie można porównać do połowy imbryczka. Znowu zlewa, przelewa i nalewa do szklanek. W tym czasie Moha przygotowuje tajin, a Omar rozrabia ciasto na chleb, który wypiecze w… popiele. Wystarcza 15 minut, by był gotowy. Zatem czekamy i słuchamy pieśni o Saharze.
– Rozumiesz słowa? – pytam Agatę.
– Tylko jedno zdanie: „wysłali na nas samoloty, spalili nas bombami…”
– Zapytaj go proszę, skąd jest ta pieśń.
– A taka sobie tradycyjna…. – odpowiada Omar.
– Przecież opowiada o konkretnym wydarzeniu?
– To pieśń o pewnym saharyjskim narodzie, który jest bliski naszemu sercu… – i nic więcej nam nie powiedział.
Tymczasem wiatr się wzmagał. Szarpał namioty. Nasi przewodnicy między sobą zaczęli wymieniać słowo szarkija. Szarkija to wiatr, który szybko nie cichnie.
Burza piaskowa
Następnego dnia pustynia ożyła. Piasek zaczął się przesypywać przez wydmy, smagał naszą skórę, wchodził do oczu, zakrył słońce. Świat przybrał kolor sepii. Tylko błękitne gandory naszych przewodników przypominały nam, że to co widzimy nie jest fotografią znad kominka prababci. Widoczność ograniczyła się do kilku metrów. Myślałam, że taki efekt są w stanie przywołać jedynie spece od grafiki komputerowej tworzących filmy science fiction. Tym czasem widzę to na żywo. W pełnej krasie. Czuję wszystkimi zmysłami.
Przemijanie
W pewnym momencie z wypełnionego piachem powietrza zaczynają wyłaniać się ruiny domów. Wokół roztaczają się połacie zaschniętej na skorupę ziemi. Wciąż jednak widać ślady kanalików doprowadzających wodę.
– Niegdyś uprawiano tu pola obsadzone pomidorami, cebulą, ochrą. Plony zwoziło się na targ do miasta… – tłumaczy Moha.
– Kiedy to było?
– Bardzo dawno temu.
– Ale ile? 20, 30, 100 lat temu?
– Może.
Moha nie czuje potrzeby mierzenia czasu. Przecież i tak można go określić jednym słowem – „przemijanie”. Dlatego jak inni mieszkańcy Sahary musi się zastanowić, zanim przypomni sobie datę swoich urodzin. Jak zatem inaczej opisać czas, by choć w przybliżeniu dowiedzieć się kiedy odeszli stąd ludzie.
– Czy żyją jeszcze ludzie, który pamiętają mieszkańców tej wioski?
– tak.
– A czy sami mieszkańcy tej wioski też jeszcze żyją?
– Tak. Omar.
Okazało się, że Omar nawet pamięta nazwę tej wioski. Pamięta też, kiedy wysuszonym korytem pobliskiej rzeki płynęła woda.
– Ale było jej coraz mniej i w 1975 roku ludzie ostatecznie się stąd wynieśli. Jeszcze w 1978 roku przychodzili tu po nocach, by nawodnić pola. W końcu się jednak poddali.
Dziś przybywają tu jedynie wędrowcy i nomadowie. Rozbijają obozy wokół studni, na której ktoś wypisał cytat z koranu: „I zrobiliśmy z wody wszystko, co żywe”. Tymczasem na pustyni jest coraz mniej miejsca dla żywych…
Ostatnie stada
Pustynia zasypuje drzewa i zamyka się na ludzi. Jeszcze dwadzieścia lat temu nomadzi byli w stanie wyżywić na niej swoje stada. Myśleli, że uda im się zachować wolność i nie iść na kompromisy z cywilizacją. Choć rząd budował szkoły na pustyni, by ich dzieci mogły się uczyć, oni i tak niechętnie je tam posyłali.
–Teraz wszystko się zmieniło. Nomadowie sami z siebie zjeżdżają do miast, gdy tylko najstarsze dziecko osiąga wiek szkolny – tłumaczy Moha. Tak właśnie zrobili jego rodzice.
– Dlaczego czekają, aż dziecko podrośnie, a nie osiedlają się od razu po jego narodzeniu?
– Bo kochają wolność i życie na pustyni. Do ostatniej chwili chcą żyć po swojemu, ale wiedzą, że dla ich dzieci nie ma tu już przyszłości.
Nomadzi już rozpoczęli swój romans z cywilizacją. Kobiety coraz częściej rodzą w szpitalach. Mężczyźni przenoszą się do miast za pracą. Zarobionymi pieniędzmi wspierają pozostawione na pustyni siostry, żony, dzieci i starców oraz budują domy, by ich przyjąć, kiedy skończą wędrówkę. Ciała zmarłych chowają na cmentarzach, gdzie położony na grobie kamień dłużej będzie widoczny niż te, które po drodze pozostawiali ich przodkowie…
Telefon na pustyni
W jednej z oaz spotykamy samotnego mężczyznę.
– Swoją rodzinę już dawno wysłał do miasta, on zaś prowadzi herbaciarnię i pilnuje słupa
– Którego?
– Tam na górze – Moha wskazuje na kilkunastometrowy słup telegraficzny wznoszący się na horyzoncie.
– Po co komu kraść ten słup?
– Kto to wie…
To nie jedyne etaty naszego gospodarza. W wolnych chwilach pracuje dla…
– …Telefon Arab.
To ma sens! Najwyraźniej operatorowi o nazwie Telefon Arab wyjątkowo zależy na tym, konkretnym słupie i utrzymuje strażnika.
– To telefon Arab istnieje? – nagle do rozmowy włącza się Agata. Ton jej głosu zdradza, że chyba w tej chwili zobaczyła ducha.
– Co masz do tej sieci?
– To żadna sieć. Kiedy w rodzinie Mohy mówi się o Telefon Arab, to zawsze w kontekście humorystycznym.
– Czyli ta sieć nie istnieje?
– Nie ma takiej sieci.
– Ależ nie! Telefon Arab istnieje – Moha wchodzi w słowo Agacie. – Telefon Arab mówimy o informacjach, które przekazujemy sobie z ust to ust.
– I to działa?
– Doskonale działa!
– Ale jak używacie telefon arab?
– Jeśli komuś zaginą na pustyni zwierzęta, to zaczynamy się pytać. Jeden, drugiego, czy coś widział albo słyszał i po kilku dniach znajdujemy zguby. Kiedyś w ten sposób odnaleźliśmy dwóch motocyklistów.
Impreza
Nawet nomada, przyzwyczajony do samotności na pustyni, potrzebuje czasem pobrylować w towarzystwie. Gospodarza oazy spotykamy następnego dnia w desert campie w Chigaga. Usiadł przy naszym ognisku. Spojrzał na nas nieobecnym wzrokiem, próbował coś powiedzieć, jednak haszysz skutecznie odebrał mu mowę.
– Jak on teraz wróci do domu?
– Nomadowie zawsze wracają – odpowiada mi Agata, bo z przyczyn obiektywnych sam zainteresowany odpowiedzieć nic nie mógł.
Rano okazało się, że jednak został. Kiedy już doszedł już do siebie, ubił z Mohą interes życia. Wcisnął mu siedem kur po okazyjnej cenie. Moha po ich odbiór wysłał swojego młodszego brata Mustafę. Chłopak urodził się już w mieście. W przeciwieństwie do Mohy, od dziecka zatem miał do czynienia z ptactwem domowym. Zatem spojrzał na kury i od razu wiedział, że są zbyt tłuste na pustynny klimat. Nie nadają się do hodowli, zatem trzeba je szybko zjeść. W ten sposób wyszła różnica pokoleń. No tak… Mustafa nie kupi wielbłąda, za to Moha da sobie wcisnąć ptactwo, które prawdopodobnie poprzedni właściciel wygrał w karty i chciał opchnąć, by mieć pieniądze na haszysz…
Pocztówka
Ostatni dzień spędzamy w Chigaga. Nasz obóz znajduje się między złotymi wydmami. Kiedy miejscowi imprezują, my wspinamy się na najwyższą górę piasku. Za nami turyści, przed nami również idą turyści. Zupełnie inaczej niż na Erg Azahar, kilka dni temu. Na Chigaga trudno znaleźć niewydeptany fragment wydm. Czy to jest powód, żeby się na nie obrażać? Nie bez powodu pewne miejsca stają się turystyczne. Dobrze, że przyjeżdżają tu ludzie. Bo dzięki nim dawni nomadzi wciąż mają po co wracać na pustynię…