– Byłaś już porwana przez encapuchados?
– W zeszłym roku. Zgarnęli nas z domu i wywieźli na cały dzień. A ty?
– Wszystko przede mną. Bardzo się boję.
– Jak się nie będziesz stawiać, to nic się nie stanie…
Przystaję i uszom nie wierzę. Słowo encapuchados oznacza gości w kominiarkach ze złymi lub bardzo złymi zamiarami. Z drugiej strony mieszkam u nich od tygodnia i wiem, że ich dom to twierdza. Ich osiedle w Ciudad de Guatemala otaczają mury pociągnięte jeszcze drutem kolczastym. Każda z nich ma swojego osobistego taksówkarza na zawołanie przez całą dobę. Tylko on ma prawo je wozić po mieście. Raz zamówiły go dla mnie. Facet nie chciał mnie wziąć. Bał się.
– Skąd więc się wezmą encapuchados?
– Stróż ich wpuści. To element treningu na wypadek prawdziwego porwania. – tłumaczy Ana. – Każdy wolontariusz z naszej organizacji w Gwatemali pewnego dnia zostaje porwany w ramach ćwiczeń – dodaje.
– Zakładają ci worek na głowę i wywożą gdzieś za miasto – wspomina Sophie. – Ale czasem ludzie za bardzo się wczuwają, a wtedy może przydarzyć się zawał serca, jak ostatnio…
Rozdziały i podziały
– I nie wychodzicie na ulicę?
– No weź! Przecież to niebezpieczne i wbrew zasadom. Po przyjeździe na wolontariat w Gwatemali musiałyśmy podpisać zobowiązanie, że nigdzie nie będziemy się poruszać na własną rękę.
– Ale w ten sposób nie znacie lokalnych potrzeb. Możecie rozdać telefony komórkowe ludziom, który mieszkają poza zasięgiem sieci telefonicznych, a komputery dzieciakom, które nie mają dostępu do prądu i internetu.
– I tak się zdarza… – Conrado z czeskiego Czerwonego Krzyża do tej pory milczał, ale nie wytrzymał. – Granty przede wszystkim utrzymują organizacje i ich pracowników. Do potrzebujących trafia 10-30% pieniędzy.
Walka z przeznaczeniem
Conrado nie obowiązują zakazy narzucane wolontariuszom w Gwatemali. Ciągle szwenda się po mieście, nawet pracuje w terenie. Przez ostatnich kilka miesięcy w slumsach Ciudad Guatemala.
– Uczyliśmy ich, jak się przygotować na wypadek klęski żywiołowej. I wiesz, co mówili miejscowi podczas zajęć?
– Nie mam pojęcia.
– „Como dios quiere”, czyli wszystko w rękach Boga! Tego nie da się przeskoczyć! Mówią „como dios quiere” i rozkładają ręce. Nie byłem w stanie ich przekonać do zrobienia jednego, durnego węzełka, który może uratować im życie.
– Jakiego węzełka?
– Niewielkiej foliowej torebki w której byłaby mąka, woda i suche ubranie, czyli wszystko, co pozwoli im przeżyć pierwsze 24 godziny po powodzi czy innej klęsce żywiołowej, zanim nadejdzie pomoc. Przez ostatnie miesiące nie byłem w stanie ich przekonać, by ten węzełek zawiesili na sznurku u sufitu. I żeby tam sobie po prostu wisiał na wszelki wypadek.
– Ale dlaczego nie chcieli tego zrobić?
– Bo jeśli Bóg zechce, to ich ocali, nawet jeśli się nie przygotują. A jeśli nie zechce to, choćby mieli ten woreczek, to i tak zginą. Więc po co im zawracamy głowę?
– Faktycznie bez sensu…
– Zgadzam się! Więc pewnie dlatego, kilka dni temu ktoś do nas podszedł i powiedział, że mogą nas chronić jeszcze tylko przez miesiąc, a potem mamy sobie iść, bo nas nie potrzebują.
Przesycenie dobrocią
– Oni już mają dosyć organizacji pomocowych. Biali ciągle im zawracają głowę, zapraszają na spotkania. Indianie nie mają na to czasu.
– Kiedyś było inaczej?
– Jeszcze kilka lat temu coś można było z nimi przepracować. Dziś przyjdą na spotkanie tylko jeśli mamy jakieś ciasteczka albo prezenty. A przecież nasz grant był naprawdę bardzo potrzebny!
Głównym zadaniem Sary było przekonanie kobiet do gotowania na kuchenkach żeliwnych.
– Widzisz, tu ciągle gotuje się nad otwartym ogniem. Domownicy wdychają tlenek węgla i się podtruwają. Najgorsze spustoszenie dym czyni w organizmach niemowląt. Przymocowane chustami do pleców matek trują się podczas gotowania posiłków.
Założenie American Aid jest takie, by wolontariusze mieszkali w lokalnej społeczności. Zatem Sara oprócz wciskania Majankom kuchenek, pomagała w codziennych sprawach.
– Kiedy trzeba było kogoś zawieźć samochodem, przeczytać instrukcję…
– Czyli twój wyjazd miał więc jakiś sens.
– Może i miał, ale co z tego?
Wolontariat to przygoda!
– Rozdawałem też lekarstwa.
– Na specjalne zamówienie?
– Nie, z pudła. Indianki brały sobie garściami i szły.
Co mam mu powiedzieć? Że wokół Antigua ludzie naprawdę dobrze żyją w porównaniu do mieszkańców wiosek zagubionych w dżungli. Tylko że Anthony nigdy tam nie dotrze, bo za daleko, bo zbyt niebezpiecznie. Zatem Anthony świat Gwatemalczyków będzie porównywał do swojego, a wtedy zawsze stanie nad przepaścią. Przecież tu nawet członkowie klasy średniej nie zawsze mają pralkę w domu i normalną kuchnię, co dopiero średniozamożni Indianie. Ale czy żyje im się źle, czy po prostu taki mają styl ?
Anonimowy
W punkt!
Dorota Chojnowska
Tylko przykro, że marnuje się takie zasoby entuzjazmu i energii ludzi, którzy naprawdę chcą komuś pomóc…