Top
  >  Gwatemala   >  Historia mojego obrazu

Nigdy nie myślałam, że z Gwatemali przywiozę sobie na pamiątkę obraz. Nie wiedziałam też, że jego historia jest tak bardzo gwatemalska.

Rożne rzeczy można sobie przywieść na pamiątkę z Gwatemali. Chiński breloczek, mniej lub bardziej wyszukaną torbę z etnicznymi wzorami, ktoś bardziej wyrobiony artystycznie kupi sobie huipil, czyli indiańską bluzę. Jednak dopiero po powrocie do domu się okaże, czy z w parze z artystycznym wyrobieniem idzie fantazja, bo trzeba mieć dobry pomysł na to, co z taką bluzą dalej robić. Ja ją założyłam może ze dwa razy, po czym ulokowałam na dnie szafy. Z tego powodu tym razem postanowiłam sobie nie kupować żadnej ekstrawagancji. W ogóle nic specjalnego nie kupować, ale los zesłał mi Luisa.
– Interesujesz się sztuką…
– Tak, chcę porozmawiać z gwatemalskimi muzykami, malarzami…
– Znam jedną bardzo dobrą galerię w Santiago Atitlan. Nie pamiętam jak się nazywa, ale łatwo do niej trafić. Kilku moich znajomych kupiło tam sobie obrazy. Idziesz od przystani cały czas prosto i w górę, aż zobaczysz po prawej stronie żółty dom. Może też tam znajdziesz dzieło dla siebie?
– Oj, Luis! Wyobrażasz sobie mnie z przytroczonym obrazem?
To nie było najlepiej sformułowane pytanie, bo Luis widział rożne rzeczy przytroczone do mojego plecaka. Na przykład maczugę trzciny cukrowej…
Minęły dwa tygodnie, kiedy chickenbus przywiózł mnie nad jezioro Atitlan. Nigdzie w Gwatemali nie czuć majańskiego ducha, jak właśnie tu. Na ulicach jest więcej kobiet ubranych w tradycyjne stroje, niż po europejsku. Często słychać lokalne języki. Ściany domów zdobią murale nawiązujące do lokalnej, indiańskiej historii i zwyczajów. Widać, że lokalni artyści wszędzie szukają przestrzeni dla ekspresji swojego twórczego ducha. Przede wszystkim malują jednak na płótnach i to w ilościach niemal hurtowych i całymi rodzinami.
Natura indiańska jest bowiem taka, że wszystko robią wspólnie. Gdy jeden zaczyna malować, do sztalug zasiadają jego bracia, kuzyni, sąsiedzi i wkrótce maluje cała wioska. Niektórzy z artystów osiągają bardziej spektakularne sukcesy, jak Manuel Reanda, który dorobił się Galerii de Arte Reanda w Santiago Atitlan. To właśnie tam skierował mnie Luis
W przestronnym wnętrzu galerii wiszą nie tylko obrazy Manuela Reandy.
– Maluje cała nasza rodzina – tłumaczy mi jeden z jego synów, który akurat tego dnia stał na straży rodzinnego biznesu. – Są tu obrazy mojego ojca, dwóch wujków i czterech braci…
Widać, że obrazy spod niejedzonego pędzla wyszły. W tym też tkwi sukces galerii. Każdy przechodzący ulicą turysta z fanaberią wywiezienia dzieła sztuki znajdzie tu coś dla siebie. Kuszą portrety, scenki rodzajowe, widoczki i kilka abstrakcji… Zatopiona! Ja tez coś znajduję dla siebie! Mój wzrok ściągnęło pewne abstrakcyjne malowidło. Zbyt mocno, by wytrawny sprzedawca nie zobaczył swojej szansy.
– Spójrz na ten instrument – zaczyna interpretację dzieła. – To marimba. Jej sztabki mają rożne odcienie, tak jak wydawane przez nią dźwięki.
Marimba to narodowy instrument Gwatemali. Najprawdopodobniej trafił tu wraz z afrykańskimi niewolnikami, ale to Gwatemalczycy rozbudowali go, a jego brzmienie doprowadzili do formy koncertowej. I tak pod koniec XIX wieku marimba trafiła na salony.
– Do dźwięków marimby tańczy dwóch tancerzy – kontynuuje mój rozmówca. – Jeden przebrany w strój jelenia symbolizuje zręczność. Drugi w masce byka ma sprowadzić na tancerza i uczestników rytuału moc i siłę byka. Tego rodzaju taniec możesz do dziś zobaczyć podczas święta naszego miasta. Poniżej masz jeszcze piktogram ptaka.
– Z jakiegoś konkretnego gatunku?
– Nie, po prostu symbolizuje ptaka i odnosi się do nazwy Santiago Atitlan w języku Tzutujil. My wszyscy jesteśmy tu Tzutujilami i nasze miasto nazywamy po prostu „miastem ptaków”.
– A szlaczki w tle symbolizują gwiazdy i wulkany – wtrąca się dziewczyna, która również podziwiała obrazy w galerii.
– Czy to prawda? – pytam się artysty.
– Nie, to po prostu jest taka ozdoba. To jak, bierzesz? Czuję, że chcę go kupić, za dynamiczną kompozycję, za radosne barwy. Jeśli tego nie zrobię, ten obraz będzie mi się śnił po nocach, jeśli to zrobię do końca miesiąca jem tynk ze ścian. Poza tym, czy ja potrzebuję obrazu? Przecież sztuki się nie potrzebuje do funkcji życiowych. Ale są jeszcze funkcje duchowe. Poza tym, ten ogromnie różni się od sztuki masowo produkowanej nad jeziorem Atitlan. Większość tutejszych płócien wypełniają realistyczne sceny, a to jest czystą abstrakcją.
– Tak się składa, że dzieło wyszło spod mojego pędzla, więc jeśli się zdecydujesz je kupić, na twoje życzenie, mogę go podpisać.
– Dlaczego nie jest podpisany od razu.
– Dlatego, że niektórzy nasi klienci wcale tego nie chcą. Dlatego podpisujemy jedynie na wyraźne życzenie.
– Jak to się stało, że malujesz w tak odmiennym stylu?
Historia jest całkiem świeża. Otóż kilka lat temu Maniuel Reanda, ojciec i założyciel galerii pojechał z wystawą swoich prac do Paryża. W wolnej chwili zajrzał do muzeum w Luwrze i…
– Zadzwonił do mnie mówiąc, że zachwyciły go abstrakcje. Od razu do mnie zadzwonił i powiedział „a co, my nie damy rady tak malować?” I tak to się zaczęło.
– Tak po prostu zaczęliście malować abstrakcje?
– No tak. Przecież jak już umiesz władać pędzlem, to wszystko zrobisz. Wiec ja poszedłem ścieżką abstrakcji, moi bracia malują scenki rodzajowe, a wujowie widoczki.
– Co się lepiej sprzedaje?
– Trudno powiedzieć. Wszystko. Turyści z Ameryki Łacińskiej chętniej kupują widoczki, Europejczycy i amerykanie abstrakcje i scenki rodzajowe.
– Dobrze, że macie tak dużą galerie, wasze obrazy mają gdzie czekać na swojego nabywcę.
Przypomniała mi się bowiem rozmowa z Paulą Currichich Cumez z Comalapy. Paula zdobyła światowy rozgłos, ale jej śladem nie poszła żadna kobieta, bo zabrakło im cierpliwości. Chciały sprzedawać swoje obrazy natychmiast, na pniu. Nie słuchały argumentów Pauli, że obraz to nie torilla. Czasem musi kilka lat poczekać na swojego klienta.
– U nas obrazy długo nie leżą – mówi Reanda. – Najwyżej trzy miesiące. Mamy bardzo dobrą lokalizację.
Po długich negocjacjach kupiłam dzieło, zażyczyłam sobie podpis, wyszłam i dopiero wieczorem zdałam sobie sprawę, że nie pamiętam jak miał artysta na imię. Nie szkodzi. Mam nazwisko, znam galerię, na pewno znajdę go w internecie. Bardzo się pomyliłam. W internecie owszem jest kilku Reandów. Sa też ich obrazy, które rzeczywiście pamiętałam ze ścian galerii, ale żaden z nich nie przypominał mojego. Ani w internecie, ani na FB nie znalazłam żadnego Reandy, który wyglądałby jak mój sprzedawca. Po miesiącu poszukiwań przez przypadek trafiłam na prace Juliana Coche Mendozy. Jego obrazy wyglądają zbyt podobnie do mojego, żeby to był przypadek.
Na jednym z portali dla kolekcjonerów majańskiej sztuki znajduję informację o artyście. Zatem Julian pochodzi z rodziny malarzy. Jego rodzina dorobiła się na sztuce wystarczająco pieniędzy, by posłać najmłodszego syna na Akademię Sztuk Pięknych w Ciudad Guatemala. Tam zaczął wypracowywać swój własny styl. Z czasem Julian doprowadził do perfekcji przedstawienia tradycyjnych majańskich zwyczajów w abstrakcyjnej formie. „Niestety, bardzo często powiela swoje motywy” – czytam nieco dalej. „jego obrazy różnią się od siebie drobnymi detalami, dlatego nie kupujcie jego dzieł licząc na to, że z czasem zyskają na wartości, lecz dlatego, że się wam podobają. Przez to, że artysta wybrał taki styl pracy jego prace zawsze będą stosunkowo niedrogie, choć niezaprzeczalnie interesujące. Na tyle interesujące, że wielu artystów znad jeziora Atitlan zaczęło kopiować jego styl”.
Cóż – prawda jest taka, że zarówno Julian, jak i właściciele Galerii chcą po prostu sprzedać obraz. Dla nich jest to towar jak każda inna pamiątka wciskana turystom na Mercados de Artesania. Tylko nieco droższy. Natomiast tak samo jak tam, w galerii obowiązuje zasada – klient nasz pan. Zatem jeśli chce mieć podpisany obraz to mu go z przyjemnością podpiszą! Przecież i tak nabywcy wszystko jedno, kto go namalował.

Comments:

post a comment