Top
  >  Kuchnia   >  Chapulines, czyli smakowita szarańcza
Podejmowanie decyzji ma w sobie coś z jedzenia szarańczy.

Chapulines, czyli szarańcza to w Meksyku wielki przysmak. Wiem, że pewnego dnia będę musiała go spróbować. Inaczej moje wrażenia z podróży będą niepełne o to jedno wspomnienie. Ale zrobię to jutro, pojutrze… Każdy pretekst jest dobry, by odłożyć w czasie tę kulinarną inicjację. Dlaczego? Bo boję się olbrzymich, wysmażonych, wysuszonych, pokrytych solą oczu owadów. Tak jak czasem boję się nieznanego, które otoczy mnie, kiedy zdecyduję się na krok w stronę niewiadomej.

Kuszenie

Ale tym razem chapulines są bliżej niż kiedykolwiek wcześniej podczas mojej meksykańskiej podróży.
– Spójrz, jakie świeże… – kusi Indianin na bazarku. Otaczają go worki prażonych pestek i orzechów, ale to chapulines klienci kupują u niego najchętniej. – Bo mam najlepsze w całej Xalapie! – i z dumą podaje mi kilka egzemplarzy na spróbowanie.
– Nie wiem, jak to ugryźć…
– Normalnie!
– Ale one mają takie wielkie oczy…
– Już dawno martwe. Nic ci nie zrobią!

 Ostatnia deska ratunku

– Ale nie mam pieniędzy… – tak wygląda unik ostatniej szansy. Czy Indianin odpuści?
– W Polsce macie euro, czy własną walutę? – Indianin zmienia temat. Udało mi się?
– Własną – odpowiadam i widzę, że Indianin niby mnie słucha, ale jednocześnie chwyta metalową łyżkę.
– Pokażesz? Jeszcze nigdy nie widziałem polskiej monety – Indianin metalową łyżką powoli przesypuje owady do papierowej torebki.
Wyciągam 2 złote. Indianin położył pieniądz na dłoni.
– Ładne… Wiesz, w domu mam dużo monet z całego świata. Na przykład włoskie liry. Chyba już wyszły z obiegu, prawda?
– Prawda.
– U was też niedługo będzie euro?
– Prawdopodobnie.
– Bo ja zbieram monety, i wiesz co? – Indianin podał mi papierową torebkę. – Chętnie się z tobą wymienię na chapulines.

Ugotowana

Nie mam wyjścia. W tej sytuacji muszę przyjąć torebkę z owadami, a z grzeczności schrupać jakiegoś na miejscu. Swoją drogą nie jest zły. Jego chitynowy pancerzyk chrupie jak świeża bułeczka. Sięgam po następnego. Doskonale komponowałby się z piwem… Tak, już wiem co zrobię wieczorem! 

Owadolodzy

Tymczasem wieczorem mój hostel pękał w szwach. Z całego świata zjechali do Xalapy biolodzy na konferencję naukową, pozajmowali wszystkie wolne łóżka w mieście. Stoliki też. Nie mam wyboru, muszę się do kogoś przysiąść. Może do pana ze swojską twarzą o słowiańskich rysach?
– Łukasz Łuczaj – przedstawił się.
Bingo! Trafiłam na Polaka.
– Długo tu jesteś? – pyta.
– Krążę od miesiąca.
– To pewnie już próbowałaś różnych robaków?
– Owszem – I stawiam przed nim papierową torebkę. Łukaszowi zaświeciły się oczy.
– Muszę ich spróbować! Ja też z moimi studentami zbieram koniki polne i przygotowuję do jedzenia. Inne robaki zresztą też.
– I jak? Naukowiec poczęstował się owadem. Zamyślił się i po chwili wrócił na ziemię.
– Nasze lepsze – odpowiada. – I dużo zdrowsze, bo jedzą wilgotną trawę. Te w Meksyku muszą „paść się” na wysuszonym przez słońce zielsku. Przez to są mniej soczyste.
Kelner przynosi piwo. Rozlewamy złoty napój do szklanek. Też wyciągam rękę po owada i… Blokada. Wspaniale, że poznałam smak chapulines, doskonale, że wchłonęłam ich witaminy. Cieszę się, że tym poczęstunkiem sprawiłam rodakowi tyle radości. Ale… Już zaliczyłam to doświadczenie, przełknęłam, przeżyłam i chyba wystarczy. Idę dalej, a etap koników polnych uważam za zamknięty!

Comments:

post a comment