Top
  >  Gruzja   >  Trumny Stalina, czyli Chiatura w Gruzji
Gruzja Chiatura

 

Podsłuchiwanie to bardzo brzydki zwyczaj. A w podroży jego skutki mogą być opłakane jak w moim przypadku, kiedy zwiedzałam Chiaturę

Wszystko miało być takie proste. Wychodzę z hostelu i jadę do Chiatury. Sama. Tylko że przy drzwiach siedział Karsten z miną zagubionego króliczka…
– Dokąd jedziesz? Ale jego oczy błagały „weź mnie, czymkolwiek jest ta Chiatura. Będę ci nosił plecak, aparat, kupię ci kawę i wszystko co zechcesz”.

Kopalnia manganu

I jak nie zabrać sieroty w rozmiarze xxl? Bo Karsten miał jakieś dwa metry wzrostu, ze dwa razy tyle życzliwość i nieupowszechniającą jego osobowość naiwność dziecka. Poza tym świetnie gotował. Tym sobie zapunktował. Przez ostatnie kilka dni pozwolił mi uwierzyć, że dobra kuchnia jeszcze nie zginęła. Choć  miał jeden mankament – rozmawiał przede wszystkim po niemiecku. W angielskim znał w miarę dobrze rzeczowniki. Rosyjski rozpoznawał. To znaczy odróżniał od gruzińskiego, bo od polskiego już nie tak do końca.
– Kopalnia manganu – tłumaczę więc Karstenowi w marszrutce. Przed nami 3 godziny jazdy z Tbilisi, jest czas żeby chłopak ogarnął.
– Miasto w dolina, między dwa góry – rękami zarysowuję sytuację i spinam kolejkami linowymi. Tylko jak powiedzieć „kolejka linowa” po angielsku? „Metal coffin of Stalin”, czyli trumna Stalina. Bardzo spodobało mi się to określenie. Znalazłam je wczoraj w tekście z Daily Maila o Chiaturze. Bardziej niż „drogi Stalina” z jakiegoś bloga.

Metalowe trumny

„Trumny Stalina” powstały w połowie lat 50. Łączyły wejścia do kopalń manganu na przeciwległych stokach góry oraz samą kopalnię z miastem. Zwoziły też mieszkańców z wyżej położonych domów do centrum na samym dnie doliny. Początkowo tramwaje linowe mknęły po kilkudziesięciu trasach. Dziś wciąż te same kolejki obsługują niewiele ponad 10 linowych dróg.
Wsiadamy pierwszego wagonika. Nie jest źle. Podłoga jeszcze nie przerdzewiała, więc się trzyma, lepiej niż okna, które były ale już dawno ich nie ma. Telefony też są. Wetknięte w nie zioła mają sprawić, że w razie potrzeby zadziałają. Tak przynajmniej twierdzi pani konduktorka. Wagony mają jeszcze jedną zaletę – są przestronne. Na pewno zmieściłoby się w nich kilkanaście osób. To w wersji mało komfortowej. My dziś mieliśmy pięciogwiazdkowy luksus. Oprócz mnie i Karstena jechała jeszcze jedna para. I cały czas rozmawiała po rosyjsku. A ja lubię rosyjski. Więc podsłuchuję, bardzo łapczywie, bo w Gruzji mało mam okazji słuchać czysty rosyjski. Więc dalej podsłuchuję, a oni cały czas rozmawiają i rozmawiają, potem Karstem coś mówi, potem ja mu odpowiadam…
Wy mówicie po rosyjsku?!
Ups. Odpowiedziałam Karstenowi po rosyjsku. Co teraz będzie???

Oj niedobrze…

– Skąd przyjechaliście? Karsten ograniczył się do swojej specjalności, czyli rozbrajającego uśmiechu. Ciężar konwersacji spoczął na mnie.
– A byliście na maczudze? To trzeba zobaczyć!
Słyszałam o tym. Na szczycie skały mnich, który wcześniej był alpinistą zbudował sobie pustelnię. Tyle że już mijając piekarnię czułam, że nie będziemy się tam przede wszystkim modlić…
Przy spożywczym wszystko było jasne. Supra…
– On będzie pił wino, czy wódkę?
Karsten stwierdził, że może napije się trochę wódki.
Gruzin jednym spojrzeniem profesjonalnego tamady ocenił Karstena na dwie szklanki wina i może kieliszek wódki. Miał szczęście. Ten Gruzin.

Jak biesiadować, to z godnością!

W Gruzji każda okazja jest dobra, żeby urządzić suprę, czyli ucztę. Zawsze też znajdzie się odpowiednie miejsce, by ucztować z godnością. Na cmentarzach, w klasztorach, w parkach, na bezdrożach stoją „biesiedki”, czyli stoły i ławy w sam raz dla biesiadujących. My też znaleźliśmy biesiedkę. Gruzin wzniósł pierwszy toast, potem drugi, przy trzecim krzywo się spojrzał na Karstena, bo ten ciągle pił wódkę, a przecież dla niego Gruzin przewidział wino. Po ostatnim toaście nie krył rozżalenia, że ktoś przyssał się do jego butelki. Ale nie przetłumaczyłam tego Karstenowi, więc Niemiec ciągle rozbrajająco się uśmiechał.
Uśmiech pozostał mu na twarzy, kiedy wsadzał nas do taksówki. Bo jednak Gruzin miał dość. Mnie też z całą pewnością wsadził i do jednej taksówki, potem do drugiej, którą następnego dnia zobaczyłam na zdjęciu. A potem do marszrutki do Tbilisi, w której się w końcu przebudziłam. No i blin! Jak to mówią Rosjanie. Nie wzięłam od współbiesiadników adresu!
Dlatego podsłuchiwać i pić trzeba umieć! Zazwyczaj z umiarem…

post a comment