Mało było w starożytności miast, w które tak precyzyjnie zorganizowały szlak kupom i innym odchodom swoich obywateli.
Nie było w starożytnej Europie miasta większego niż Rzym. Około II wieku n.e. liczba jego mieszkańców najprawdopodobniej przekroczyła milion, dla porównania w Polsce w XXI wieku tylko Warszawa przerosła tego giganta. Przy takiej liczbie obywateli trzeba było w jakiś sposób zorganizować przepływ ich “jedyneczek” i “dwójeczek”. Odpowiedzią na to wyzwanie była kanalizacja i toalety publiczne – w starożytnym Rzymie działały jak w zegarku… słonecznym.
Kanalizacja w starożytnym Rzymie
Jak na ówczesne czasy kanalizacja w Starożytnym Rzymie stanowiła majstersztyk inżynierii sanitarnej powielany przez inne miasta Imperium Romanum. W skrócie można go opisać tak: ścieki spływały kanałami do głównego zbiornika zwanego Cloaca Maxima, a stamtąd do Tybru i “po kłopocie”. Trzeba jednak przyznać, że instalacja miała pewne wady. Podstawową był brak wywietrzników w kanałach, co skutkowało regularnymi eksplozjami gromadzącego się tam siarkowodoru. Zdarzało się również nierzadko, że Tybr wzbierał zalewając kanały odprowadzające kupy i spółkę do rzeki, co skutkowało tym, że wracały tam skąd przyszły, powodując niemały fetor. Z powodu tych niedogodności nie wszystkie wille zamożnych Rzymian były podłączone do systemu kanalizacji.
Kupą w głowę
Nie podłączone do kanalizacji w starożytnym Rzymie były również kamienice czynszowe, w tym przypadku jednak ze względów ekonomicznych. Ich mieszkańcy wypróżniali się do nocników, a ich zawartość wylewali za okno. Zanim sięgnęła bruku, mogła w locie musnąć lub nawet osiąść na głowie przypadkowego obywatela. Działo się to na tyle często, że przewidziano konkretne kary za tego typu przestępstwa.
Kupy dla obrotnych
Generalnie jednak, przynajmniej w kwestii odchodów można uznać starożytnych Rzymian za prekursorów sortowania odpadów. Zbierali bowiem kupy i mocz domowników w specjalnych naczyniach przed domem. Wieczorami ich zawartość zbierali stercorari, którzy następnie wywozili towar na wieś i sprzedawali rolnikom jako nawóz na pola.
Mocz na wagę złota
Samą uryną, czyli moczem żywotnie zainteresowani byli folusznicy. Folusznicy specjalizowali się w czyszczeniu ubrań. Wełniane tkaniny czyścili uryną zmieszaną z potażem, natomiast tłuszcz usuwali uryną zmieszaną z ziemią fulerską. Dla nich moczu nigdy nie było za wiele, więc przed swoimi zakładami i na ulicach ustawiali wielkie gary, do których przechodnie mogli przelać zawartość swoich pęcherzy. Zbiorników nie umieszczali jednak w pobliżu najbardziej moczem płynących zdawałoby się miejsc, czyli gospód. Dlaczego? Bo uryna pijaków zawierała zbyt mało azotu i najzwyczajniej w świecie do niczego się nie nadawała. Kiedy jeden z cesarzy widząc interes, ustanowił podatek od moczu stwierdził: pecunia non olens, czyli pieniądze nie śmierdzą. Oto antyczny przykład, że po odrzuceniu stereotypów, nawet nieczystości można było przekuć na kilka denarów!
Toalety publiczne w starożytnym Rzymie, a w Polsce
Starożytny Rzymianin, którego „przycisnęło” udawał się do szaletu miejskiego. Miał ich do dyspozycji około 150. Tylko pozornie to mała liczba jak na milionowe miasto. Przeanalizujmy bowiem liczby. W Warszawie liczącej ok. 1,7 mln mieszkańców szaletów miejskich jest ok. 360, z czego większość jest kilkustanowiskowa, podczas gdy starożytne rzymskie miejsca, gdzie kupy swą podróż zaczynały, liczyły nawet do 100 stanowisk. Patrząc w ten sposób sytuacja osób, które poczują nagłą potrzebę w Poznaniu, czy Wrocławiu, gdzie jest ok. 40 toalet publicznych, w porównaniu do starożytnych Rzymian rysuje się w opłakanych barwach.
Etykieta toaletowa
Rzymianin w dzisiejszej toalecie dostałby zarówno depresji jak i klaustrofobii. Bo oddawanie kupy i moczu nie należało do sfery intymnej ich życia. Toalety publiczne w starożytnym Rzymie były publiczne w pełnym tego słowa znaczeniu. Zasiadało się na kamiennej ławie z dziurami ustawionej wzdłuż ścian, koedukacyjnie. Oczywiście należało umieścić „miejsce, gdzie plecy swą szlachetną nazwę kończą” nad dziurą i nie wpaść. Obok siedzieli inni obywatele rzymscy. W takim gronie żaden odgłos trzewi nie minął bez echa. Podczas posiedzeń żywo również komentowano zarówno zawody rydwanów jak i ostatni posiłek. Bo trzeba przyznać, jedzenie rzymskie sprzyjało produkcji najróżniejszych gazów.
Posiedzenia na kupie
Toalety publiczne w starożytnym Rzymie i nie tylko stanowiły miejsce spotkań towarzyskich. Oczywiście wymuszonych fizjologią, co nie zmienia faktu że serdecznych i wesołych. Wiadomo też, że ówcześni po prostu umawiali się na pogawędki w toalecie nie pomni smrodu i robali rozwijających się pod nimi i wokoło – bo nie czyszczono zbyt sumiennie siedzisk. Niejedna rozmowa z toalety stanowiła początek pięknej przyjaźni. Spotkania przy kupie mogły zakończyć się również zaproszeniem na ucztę. Działo się to na tyle często, że ponoć byli osobnicy, którzy całe dnie przesiadywali w tych przybytkach, w nadziei by się wbić na jakąś imprezę.
Lepsze i gorsze miejscówki w toalecie publicznej w starożytnym Rzymie
Nawet w publicznej toalecie w starożytnym Rzymie były miejsca lepsze i gorsze. Te lepsze znajdowały się u góry strumienia, który płynął sobie pod kamienną ławą i spłukiwał nieczystości. Najgorsze u dołu tego strumienia. Dlaczego? Otóż zdarzało się, że młodzież dla zabawy puszczała strumieniem kopcia, który smolił tyłki.
Podcieranie
Brudny tyłek stanowił nie lada dramat, bo jak go wyczyścić? Nie zachowały się żadne opisy korzystania z toalety. Wiadomo jedynie, że ich klient mógł się podetrzeć (albo robił to szaletowy niewolnik) gąbką wielokrotnego użytku zatkniętą na kijku. Wiadomo też, że zdarzały się pomyłki, czyli w ruch szła nie “świeża” gąbka, tylko świeżo użyta. Rzymianin mógł się też podmyć wodą, która najprawdopodobniej płynęła specjalnym korytem wzdłuż siedzisk toaletowych. Historia milczy na temat popularności obydwu metod, wiadomo jednak, że Rzymianie nie stosowali mydła…
Jak tu nie wdepnąć?
Choć panowała powszechnie opinia, że jedynie cacatore, czyli nieokrzesańcy, a dosłownie obsrańcy załatwiali swoje potrzeby na ulicy, to jednak trzeba przyznać, że szczególnie w gorszych dzielnicach, na ulicach zalegała śmierdząca warstwa kup. Dlatego w poprzek drogi układano większe kamienie, po których można było przejść na drugą stronę, bez uwalnia sandałów.
Swoją drogą ciekawe, kiedy narodził się przesąd, że wdepnięcie w wiadomo co, przynosi szczęście…
Bogowie od kupy, wzdęć i wypróżnień
Kwestia kupy i ogólnie wypróżniania, żywotnie angażowała emocje Rzymian. Świadczy o tym fakt, że w panteonie ich bóstw znalazła się bogini kanałów Venus Cloacina (od słowa cloaca, czyli kanał), której wystawili świątynię na Forum Romanum. Cierpiący na wzdęcia, biegunki i zaparcia modlili się do boga toaletowego o imieniu Crepitus, był też bóg kupy Sterquilinus (od słowa stercus czyli ekskrementy). Ten ostatni cieszył się szczególnym nabożeństwem wśród rolników, bo przecież jego atrybut użyźniał ich pola. Była też Fortuna, która sprzyjała regularności wypróżnień.
Ostatnia salwa Klaudiusza
Skąd u Rzymian wzięła się tak imponująca boska obstawa dla czynności bądź co bądź fizjologicznej? Zapewne niemały wpływ miała na to ich dieta, którą trudno nazwać zdrową. Wystarczy wspomnieć garum – sos który dodawali praktycznie do wszystkiego, a wytwarzano go z rybich wnętrzności przez około miesiąc macerowany w otwartych kadziach na pełnym słońcu. Pozostawia to Twojej wyobraźni, jak spektakularnie tego typu pokarmy kończyły swoją wędrówkę przez przewód pokarmowy. Historia zapamiętała ostatnią salwę cesarza Klaudiusza, po której rzekł: “Biada mi, myślę, żem się zafajdał” i wyzionął ducha.