Meksykańskie duchy nie chcą przejść na emeryturę. Ochoczo straszą ludzi. Szczególnie tych, którzy naruszają ich najświętsze miejsca. Tak jak ja…
Jednym z takich miejsc są cenoty. Jaskinie wypełnione wodą zastępowały Majom studnie i rzeki. Nic dziwnego, że właśnie tam ulokowali swoich bogów i ich podziemny świat Xibalbę…
Wizyta w inframundo
Zbliża się godzina 17. Z mozołem przeciskamy się przez dziurę w ziemi. Niepozorne wejście prowadzi do dziewiczego cenotu. W przeciwieństwie do rozdziewiczonych, tu turyści raczej się nie zapuszczają. Tylko Majowie regularnie składają ofiary jego mieszkańcom. Trafiłam tam dzięki Oliverowi i Carlosowi – metysom, którzy większość czasu spędzają w majańskich wioskach.
– Kucnij i poproś duchy o pozwolenie, by zanurzyć się w wodzie – mówi Olivier, gdy jesteśmy w środku.
– Zamknij oczy i staraj się przyzwyczaić do ciemności – dodał nie dlatego, że jest to sposób na zobaczenie ducha, tylko po prostu zapomniał latarki…
Boskie ciemności
Sprawa widoczności staje się coraz bardziej dramatyczna. Do wnętrza światło przedostaje się jedynie wąskim promieniem przez dziurę w sklepieniu. Ale do tego światła trzeba dojść, a właściwie zejść kilka metrów w dół po ścianie w kompletnych ciemnościach. Choć z drugiej strony z moim lękiem wysokości lepiej schodzić po omacku niż w świetle, bo przynajmniej mi się w głowie nie zakręci.
Zatem Oliver i Carlos przekładają mi dłonie z kamienia na kamień, bo drogę znają na pamięć. Ja jedynie pocę się ze strachu, ale nie histeryzuję. W ten sposób zeszliśmy, wykąpaliśmy się i zadowoleni wyszliśmy na powierzchnię ziemi.
– Muszę ci coś powiedzieć – już w domu zagaił Carlos – Ja mam dar. Widzę duchy. Nie chciałem cię straszyć tam na dole, ale przez cały czas przyglądały nam się trzy wkurzone aluxe – tak nazywa się meksykańskie duchy – strażników świętych miejsc.
Tej nocy po raz pierwszy usłyszałam glosy…
Złość duchów
Głosy powracały. Raz na kilka dni. Zatem naraziłam się meksykańskim duchom. To źle.
Naszych wzajemnych relacji nie poprawia wizyta w temazcalu ani udział w różnych rytuałach. Wprost przeciwnie. Głosy coraz częściej mówiły mi „dobranoc”, budziły w nocy i robiły pobudkę bladym świtem. Tak też było pierwszej nocy w San Cristobal de las Casas.
– Wiesz, że przywiozłam Ci duchy – mówię do Lou, mojego gospodarza. – Chyba będziesz musiał palić im kadzidełka, a w poniedziałki zostawiać papierosy.
Nie wiem, co jest niezwykłego w poniedziałku, ale to właśnie tego dnia większość meksykanów, których poznałam po drodze, składało ofiary dawnym bogom. Jednak Lou bardziej zajęty był walką z butelką wina. Korek zaparł się i nie chciał odpuścić.
– Bez wina sałatka rosyjska… – tu spojrzał na mnie z oczekiwaniem na ciętą ripostę…
– warzywna! – nie mogłam go zawieść – w końcu to mój gospodarz.
– …jest do niczego – dodał.
Nagle słyszę głośny strzał. Korek wreszcie odpuścił.
– A więc za duchy! – Lou wzniósł pierwszy toast. W tym momencie rozległ się huk. Drzwi na taras otworzyły się na oścież. Tylko że nic samo z siebie nie powinno się otworzyć, jeśli nie ma najmniejszego przeciągu…
Od tamtej chwili Lou palił kadzidła i w poniedziałki ofiarowywał aluxom jeden papieros. Bo choć osobiście był przeciw paleniu, pewnym istotom dymek już nie zaszkodzi…